obrazów życie własne

Ikonosfera religijna rządzi się własnymi prawami. Popularność pewnych motywów narasta w określonych momentach historii, by potem znaleźć się w ikonograficznym lamusie i z ołtarzy wywędrować na kościelne strychy. 

Pewne motywy religijne w sztuce żyją autonomicznym życiem, tworząc własne historie, niezależne od źródeł kultu, a nawet inspirując postmodernistyczne interpretacje, czego najlepszym przykładem może być ikonografia świętej Wilgefortis, u której plastycznych źródeł leży wyobrażenie Chrystusa Volto Santo czczone w Lucce. 

Grafika dewocyjna z przedstawieniem Ukrzyżowanego ubranego w długą tunikę dotarła do społeczności, które zapomniały o włoskim oryginale tworząc opowieść o świętej dziewicy - męczennicy, której broda wyrosła w cudowny sposób ocaliła wiarę i dziewictwo, skazując jednak na męczeństwo.

I o ile w opisywanym powyżej przypadku mieliśmy do czynienia z pewną subtelną, ale istotną zmianą znaczeń, o tyle historia Czarnej Madonny na Haiti przedstawia się o wiele bardziej zjawiskowo, choć podobnie inkulturacyjnie. 

W początkach XIX wieku polscy żołnierze docierają na Haiti, by walczyć w haitańskiej rewolucji. Oficjalne źródła wspominają o grupie blisko pięciotysięcznej, ale jest wysoce prawdopodobne, że walczących (zwłaszcza po tej "drugiej" stronie barykady) mogło być więcej. Polscy żołnierze zabrali ze sobą w dalekie strony popularne litograficzne wyobrażenia Czarnej Madonny z Częstochowy, której śniada cera wzbudziła ogromne zainteresowanie wśród Haitańczyków. 

Owo zainteresowanie przekute rychło zostało w wymiarze praktycznym na zmianę znaczenia i  zaowocowało wcieleniem chrześcijańskiej Bogurodzicy do lokalnych kultów i praktyk voodoo (które w rozumieniu praktykujących ów kult wcale nie stoi w opozycji do chrześcijaństwa, a stanowi jego wzmocnienie i pogłębienie). 

Stosunkowo szybko w obliczu zastanych (pozostawionych?) wizerunków Matki Boskiej Częstochowskiej tworzyć zaczęła się hagiografia wyjaśniająca poszczególne elementy wizerunku Czarnej Madonny. Nowe, aktualne znaczenia dodawane są do postaci i jej ikonicznej reprezentacji po dziś dzień. 

Tak oto Czarna Madonna z Częstochowy stała się Ezili Danto - boginią kultów voodoo.

Krwawe blizny na policzku są symbolem, który najwcześniej doczekał się nowej interpretacji. Według niej są pozostałością po stoczonej przez Ezili Danto walce z nad-kobiecą, płodną i seksistowsko emblematyczną białą siostrą Ezili Freda. Dzieciątko Jezus trzymane na ręku przez Czarną Madonnę stało się w opowieściach voodoo nieślubną córką bogini - Anais, która wspiera matkę w zaciekłej walce z niewiernymi mężami i mężczyznami, którzy stosują przemoc wobec kobiet - zazwyczaj eliminując agresorów przy użyciu noża.

Oba najstarsze przekonania wierzących wzmacniane są także o kultowe menu bogini, która uwielbia rum oraz papierosy bez filtra. Kult śniadej Ezili Danto podąża za współczesnością zdobywając patronaty nad grupami marginalizowanymi walczącymi o emancypację. I jak dawniej Ezili Danto walczyła o wyzwolenie niewolników haitańskich, tak dziś wspiera ruch LGTB w walce o równe prawa gejów, lesbijek i osób transseksualnych. Zresztą transgenderyzm bogini jest kolejną kwestią wymagającą szerszych badań i pogłębionej analizy.

Zjawiskowy kult, z równie zjawiskową hagiografią i praktykami quasi-liturgicznymi to doskonały przykład na "obrazów życie własne". Raz zaistniałe w ikonosferze zaczynają żyć własnym życiem, czasem zgodnym ze źródłami, z których się wywodzą, czasem stając w skrajnej opozycji do nich. Ezili Danto jest współczesnym fenomenem mieszczącym się w kręgu antropologii obrazu. Przykładem redefinicji znaczeń oraz tworzenia nowych jakości w obrębie chrześcijańskiej ikonosfery. Nowa jakość umieszcza wizerunek natychmiast na antypodach, czy w podziemiu oficjalnego kultu. Wymusza także funkcjonowanie owego nie tylko jako reprezentacji prawdziwie ludowych świętych, ale również jako ludowych obrazów, w najgłębszym (czyli niezależnym od oficjalnego, kanonicznego nurtu) rozumieniu tego słowa. 

         

śmierć myślenia?

... tego tradycyjnego, której początki wieszczyli niektórzy badacze polskiej wsi... a ja, świeżo po kolejnej turze badań w terenie stwierdzam, że tradycja w myśleniu i duch tradycyjny w narodzie jeszcze nie zginęły!

Badany problem - antropologia cudownego wizerunku...

Informatorzy - mieszkańcy wsi przybyli na odpust w popularnym sanktuarium maryjnym...

Skala wieku - rozpięta szeroko - od nastolatków po seniorów...

Wnioski - następujące...

Z ogromnym zaciekawieniem pozwalałem płynąc opowieściom, w które wplecione były historie poważne, zabawne, wzruszające i tragiczne... niechętnie przerywałem pytaniami z kwestionariusza badań, ale odpowiedzi na nie pojawiały się same.

"To bardzo dawna figura jest, ona została wyorana z ziemi... z ziemi, bo rolnik orał, potem siał i dlatego odpust na Siewną tu jest..."

- a dlaczego z ziemi?

"... bo ziemia to matka jest, chleb daje, bo z ziemi skarby pochodzą i Bóg tak chciał, żeby z ziemi, to znaczy z ludzi wzięli tę Matkę Boską"...

Początkujący nawet etnolog dostrzeże tu echa dawnych ajtiologii ludowych, bardziej wprawny zauważy myślowe związki z archetypem Ziemi-Matki, a poszukiwacz słowiańskich korelatów dostrzeże na wschodniej Słowiańszczyźnie silne związki ziemi z Maryją Panną. Nie brak także i materiału dla antropologa obrazu, który w opowieściach o pochodzeniu cudownego wizerunku zawsze znajdzie wydarzenie o charakterze mirakularnym, opatrznościowo instalującym kult w określonym miejscu i czasie.

Na dawne wierzenia przekazywane ustnie, czasem karmione literaturą budującą i drukami ulotnymi nakładają się nowe znaczenia - upowszechniane przez kler lansujący określony model postrzegania cudownego wizerunku i form kultu.

"Z Poznania przywiozło tę figurkę małżeństwo, oni na ofiarę ją przywieźli, bo dzieci nie mogli mieć... no i dali tu tę Matkę Boską i się urodziło dziecko... bo to ona Brzemienna jest... dawniej mówili, że to dziewczynka - znaczy się wie pan, dziecko... ale widać nie wiedzieli... ona dla małżeństw dzieci wyprasza, bo to Matka Boska Brzemienna - księża tak uczą..."

"Ona tę taką tuniczkę ma, a pod nią widać ten brzuszek... z nami na pielgrzymce szła matka z czteromiesięcznym dzieckiem, które tu wyprosiła... przychodzili, dawali tu na msze i się dziecko poczęło, widać Matka Boska tak chciała..."

- są w jednej pieśni takie słowa - "zjawiłaś się nam pod postacią dziecka..."

"A bo Matka Boska to wcześnie w ciąży była, to nie tak jak teraz... kiedyś to ludzie młode byli jak dzieci mieli, jak do ślubu szli... to teraz tylko tak czekają ze ślubem, a kiedyś to było inaczej i to Matka Boska dawno żyła to stąd tak o..."

Uparcie podtrzymuję tezę, że wieś w swoim myśleniu nie zmieniła się wiele, że wciąż jeszcze badać możemy kultury tradycyjne osadzone, a częściej nawet zagubione wśród otaczających i wpływających na nie zmian. Nie tylko Kolbergowi żyć przyszło przecież w ciekawych czasach ;) 

Etnolodzy, na wieś!  

Żyd Żydowi nierówny

Elektryzują mnie odpustowe kramy, jarmarczne budy i sklepy z dewocjonaliami w popularnych miejscach kultu. Zadziwia zróżnicowanie asortymentu - od gumowych pająków po "Przepowiednie Królowej Saby", a nawet "Judeopolonię" (czyli podręcznik do samodzielnego rozpoznawania Żydów w życiu publicznym). 

Tych ostatnich zresztą nie brakuje, i wcale nie myślę tu o wizerunkach Chrystusa czy Marii, którzy czy się tego chce, czy nie Żydami byli, ale o stereotypowych wyobrażeniach bazujących na miejskich legendach, wieści gminnej czy dawnych (dalej zwanych tradycyjnymi) przekonaniach.

"Żydek" staje się powoli najpopularniejszą pamiątką z Polski, kraju, o którym XVIII-wieczna encyklopedia francuska wspominała, że to "kraj bagienny, w którym mieszkają Żydzi". Wykonywany w różnych technikach, najczęściej masowo, szybko, tanio, dostępnie dla wszystkich.

Mamy zatem "Żydki" odlewane z gipsu, lepione z modeliny - wszystkie z obowiązkowym grosikiem "na szczęście" oraz w postaci tanich reprodukcji naklejonych na płytę meblową. Zdarzają się i artykuły pierwszej klasy (bo, że "Żydek" w domu to artykuł pierwszej potrzeby - kupującym nie pozostawia najmniejszej wątpliwości) - są drewniane i ręcznie malowane - wariacje na temat Rembrandta i generalnie wariacje na temat wizerunku Żyda.

- Rzeźbię teraz Żyda, dla Żyda! - powiedział sympatyczny nieprofesjonalny twórca spod Torunia, u którego gościłem ostatnio. Będzie miał tę, no, jarmułkę - bo to Żyd i worek z kasą, a na nim namaluję symbol dolara - wie pan, to S z kreskami. To Żyd dla Żyda! Tak, takiego sobie zamówił, a pieniędzy ma tyle, że się w głowie nie mieści.

Związków Żydów z pieniędzmi szukać trzeba w średniowiecznej przeszłości, która wykluczając społeczność żydowską z kolejnych profesji spychała ją na margines życia społecznego i ekonomicznego, w którym lichwa stawała się jedyną możliwością utrzymania. Podobną profesją trudnili się chrześcijanie w krajach arabskich, ale o tym się głośno nie mówi, nie wie, nie wiem...

Pozostało popularne przekonanie, że Żyd z pieniędzmi, wielkimi pieniędzmi musi mieć coś wspólnego. Przekonanie nieszkodliwe do momentu, w którym nie zacznie się czyhać na żydowskie pieniądze. Rewaloryzując żydowskie życie można zawsze pokusić się o zajęcie żydowskiego majątku - o tym smutna historia już coś wie. 

Ale skoro "pieniądze szczęścia nie dają" skąd związki Żydów ze szczęściem. Popularnie przecież mówi się o "Żydkach" zapełniających sklepiki i stragany, że są do kupienia, sprezentowania "na szczęście". 

Zrozumieć ten fenomen można, sięgając do źródeł - czyli polskiej kultury tradycyjnej z jej myśleniem o swoich, obcych, oswajaniu, wykluczaniu. Badania terenowe prowadzone wśród mieszkańców wsi wykazały, że jednym z najpopularniejszych zachowań noworocznych było wypatrywanie Żyda, jako pierwszej osoby widzianej w pierwszym dniu nowego roku. Taki widok miał zapewnić całoroczne szczęście i powodzenie. Informatorzy nie potrafili stwierdzić dlaczego tak jest, po prostu tak było od zawsze. 

Podobne przekonania panowały wśród właścicieli pasiek i odpowiadających na ich zapotrzebowanie rzeźbiarzy tworzących ule figuralne przedstawiające Żydów. W takim ulu pszczoły mogły wieść życie ciche i szczęśliwe, a nade wszystko miodopłynne.


Bez wątpienia pozytywny obraz Żyda wynikał z popularnego przekonania o żydowskiej mądrości (czasem interpretowanej jako przebiegłość) i szczególnym Boskim wybraniu, a także starożytności żydowskiego rodu. Trzy aspekty, które w kulturze tradycyjnej szczególnie wysoko ceniono. Był wreszcie Żyd przybyszem z obcego świata - innej kultury, religii, a tym samym stawał się istotą na poły świętą, jak i niebezpieczną (jak wędrowne dziady, Cyganie). 

Jakie związki ze współczesnością mają owe przekonania? Najgłębsze... trwałe, zakorzenione, mimo zachwianej, bo przecież nie do końca przerwanej kulturowej transmisji pomiędzy pokoleniami i społecznościami. W swoim myśleniu współczesny Polak jest bardziej tradycyjny niżby piewcom śmierci kultury tradycyjnej zdawać się mogło. Z opisanych przekonań, utrwalanych poprzez czynniki merkantylne wyrasta świadomość o szczególnym charakterze "Żydka na szczęście". 

Ale jak takowy Żyd ma wyglądać? Tradycyjnie, czyli stereotypowo. Poznać go można przede wszystkim po nosie - tu posłużyć się mogę własnymi badaniami terenowymi i około rówieśniczymi. Po trzecim piwie okazuje się, że Żyd ma charakterystyczny nos, czasem przebiegłe, bystre oczy i generalnie "wygląda jak Żyd". Tego samego zdania była kultura ludowa z jej obrzędowością bożonarodzeniową, w której w grupach kolędniczych (zależnie od regionu oczywiście) chadzali zwykle "Żydzi". Mieszkaniec wsi, kolędnik stawał się "Żydem", przeobrażał się w niego nakładając na twarz maskę, która eksponowała charakterystyczne - zdaniem i przekonaniem grupy cechy fizjonomiczne. Takową maskę, genialny przykład powyższych stwierdzeń znalazłem w zbiorach Muzeum Etnograficznego w Krakowie. Maska wykonana w Istebnej w latach pięćdziesiątych zakorzeniona jest formalnie i znaczeniowo w popularnych wyobrażeniach Żyda.


I znów owo wyobrażenie silnie zakorzenione jest w badanej współczesności. Skrajnie prawicowe portale zawierają wykazy charakterystycznych żydowskich cech fizjonomicznych, których posiadanie - nawet przy zmienionym nazwisku i wyznaniu jasno świadczy o etnicznej przynależności podejrzanego. Nic dziwnego zatem, że wizerunki Żydów, które można współcześnie nabyć posiłkują się tymi dawnymi wyobrażeniami i przekonaniami, tak by nikt nie miał wątpliwości, że sportretowany rzeczywiście jest Żydem. Do owego stereotypu nawiązywały i wciąż jeszcze nawiązują (zanikające co prawda) tradycyjne kukły "Judasza" wieszane jak biblijny szwarccharakter na drzewach i palone w Wielki Piątek jak poskromione (a przecież i przez to - oswojone) zło.

   
Czy jednak owe "pamiątki z Polski" muszą nosić na sobie jakieś mroczne piętno? Czy muszą majaczyć upiorami z przeszłości? 

Nie, gdyby wskrzesić pewną zapomnianą zabawkarską tradycję z Krakowa. Tłumy mieszkańców grodu Kraka i okolic ciągnęły w poniedziałek wielkanocny na zwierzyńcowy "Emaus" - odpust odbywający się w kościele Salwatora. Na odpuście owym można było kupić pewną charakterystyczną zabawkę, zwaną "Żydkiem Emausowym". Czemu Żyd? Może przez związek z wielkanocną obrzędowością, o której wspominałem, zapewne przez baczną obserwację rytualnych zachowań, która stawała się świetnym pretekstem do zabawkarskich sztuczek. Drewniane figurki Żydów w charakterystycznych chasydzkich strojach - chałatach i sztrajmelach na głowie, obowiązkowo z brodami i pejsami stały na sprężynkach zamocowanych w drewnianych podstawkach. Jednym ruchem dłoni można było wprawić w ruch taką figurkę, by "kiwała się jak Żyd przy pacierzach". Czasem przedstawiano Żyda z kozą, innym razem z kogutem (echo obserwacji ekspiacyjnego obrzędu - kaparot), zwykle ze zwojami hebrajskich liter (zabawkarze masowo wykupywali wówczas żydowskie gazety) i instrumentami muzycznymi. Cech fizjonomicznych żadnych, przynajmniej tych karykaturalnych. Prosta, nie pozbawiona ciepła obserwacja sąsiadów... wdzięczny temat do portretowania poprzez barwną obrzędowość, kostium, świat wierzeń i zwyczajów. Sporo moim zdaniem w tej obserwacji sympatii, a portretowanym w syntetycznych formach nie brak jakiejś wewnętrznej godności.



Próżno szukać jednak "Emausowych" Żydów na samym "Emausie", jak i w Sukiennicach, na Kazimierzu... kilka limitowanych egzemplarzy krakowskiej zabawki przygotował Dom Zwierzyniecki na wystawę poświęconą zwierzynieckiemu odpustowi. Szczęśliwie wszedłem w jej posiadanie, choć cena mroziła krew w żyłach. Czemu brakło owej figurce, jak na ironię szczęścia? Może dlatego, że obecnie mało stereotypowa? Może dlatego, że portretuje świat, którego w Polsce nie ma od dawna? 

Jak się okazuje Żyd Żydowi nierówny. Są przedstawienia neutralne, wynikłe z obserwacji rzeczywistości - jak owe zabawkarskie dokumenty przedwojennego Krakowa. Są nawet w pewnym (pozytywnym) sensie magiczne - rzeczone ule, które niczego z ludowej ksenofobii w sobie nie mają. Są wreszcie i te obciążone bagażem wrogości opartej na przekonaniu o bogobójczym charakterze Żydów i takie, które czerpią z obu w równym stopniu. Liczący pieniądze Żyd to widok magiczny, ale i na równi stereotypowy. Posiada pieniądze, których można stać się posiadaczem, oby tylko na drodze cosobotniego odwracania obrazka "do góry nogami" i "wytrząsania" pieniędzy z Żyda. Sam jednak zabieg ma coś, co w moim odbiorze nosi na sobie piętno mentalnej przemocy. Żyd z obrazka nie dzieli się pieniędzmi dobrowolnie, należy je z niego wydobyć siłą, w dniu dla Żyda ważnym, ale i w dniu, w którym ze względów rytualnych jest on najbardziej bezbronny.


Antropologiczna analiza współczesnych zjawisk "irreligijnych" pokazuje, że elementy myślenia tradycyjnego są wciąż obecne w społeczeństwie. Tradycyjna kultura ludowa ewoluuje, zmienia się, czerpie miejskie impulsy, ale gdzieś bardzo głęboko wciąż pozostaje zakotwiczona w świecie wyobrażeń i przekonań niedalekich od tego, co notowali pierwsi ludolubowie - fascynująca to podróż - bliska i odległa w czasie jednocześnie. 

jak oni śpiewają!

W mediach i na polskich drogach sporo aktualnie rozśpiewanych księży... młodemu pokoleniu zdawać by się mogło, że ksiądz katecheta i gitara to zgrany duet, bez którego nie można sobie wyobrazić katolickiej ekspresji. A przecież nie zawsze tak bywało. Na przestrzeni dwóch chrześcijańskich tysiącleci synody i sobory wydawały i potwierdzały zakazy obejmujące wszelkie pozaliturgiczne muzykowanie ze strony księży. Gitarom do kościołów wstęp wzbroniony! Muzyką własną Kościoła rzymskokatolickiego jest chorał gregoriański oraz dopuszczone użycie organów. Tylko tyle i ani kroku dalej.

Czemu zatem muzykujący duchowni, którzy poza gronem katolickich integrystów nie wywołują powszechnego oburzenia i zgorszenia? Pytanie na tyle intrygujące, że postanowiłem się temu przyjrzeć i zobaczyć, czy to aby nie wdzięczny temat z pogranicza antropologii irreligijnej.

Pierwszy rozpoczynał muzyczną karierę francuski jezuita ojciec Duval, którego piosenki wykonywane są po dziś dzień. Liryczny charakter twórczości, zbliżający kompozycje Duvala do piosenek aktorskich nie przyniósł muzykującemu księdzu zawrotnej kariery, ale z całą pewnością istniało spore grono wiernych fanów, które chadzało na koncerty, kupowało płyty, a także przewoziło je za żelazną kurtynę, gdzie powstawały polskie wersje religijnych szlagierów. Tym samym ksiądz z gitarą nie wydawał się nikomu obrazoburczym widowiskiem, a wierni zaczynali się oswajać z inną niż liturgiczna muzyką wykonywaną przez duchowieństwo. Literacko i muzycznie to twórczość nie tyle sakralna, co religijna. Osadzona w tradycji ludowych pieśni domowych traktujących o religijnych wydarzeniach z mniej ortodoksyjnego punktu widzenia. Twórczość ojca Duval pozwoliła stworzyć także w katolickim środowisku pojęcie "piosenki religijnej" różnej od liturgicznej pieśni wykonywanej w kościołach.



Choć rewolucyjne, to jednak mało medialne. Tu zdaje się, pierwsza - pierwsza w ogóle i przez kilka miesięcy pierwsza na liście światowych list przebojów była Soeur Sourire - Siostra Uśmiech, czyli Jean-Paul Marie Deckers belgijska dominikanka, która elektryzowała środowisko muzyki popularnej i rozrywkowej prostą i pogodną piosenką o świętym Dominiku. Nagrany w 1964 roku singiel szybko przysporzył śpiewającej zakonnicy wiernych fanów oraz przyczynił się do wydania płyty pod tytułem "Soeur Sourire. The Singing Nun". Tytuł płyty zdaje się tłumaczyć niesłychane powodzenie dominikańskiej szansonistki oraz medialny sukces o zasięgu tak szerokim, że bez piosenki Siostry Uśmiech nie można sobie wyobrazić pejzażu muzycznego lat sześćdziesiątych. Wszystkie poważne składanki muzyczne uwzględniają piosenkę "Dominique" - choć przecież to naprawdę nieskomplikowany tekst osnuty na kanwie kilku legend opowiadających o cudach i działalności świętego Dominika Guzmana. 



Zatem nie w muzycznych i literackich walorach piosenki tkwiło źródło sukcesu, a w jej wykonawczyni. Społeczeństwo i odbiorcy najmniej spodziewali się zakonnicy grającej na gitarze - szokujące, niebywałe, porywające - to tylko kilka prasowych epitetów z 1964 roku. Wydawcy toczyli boje o możliwość wydania kolejnych płyt Siostry Uśmiech, tłoczono je w tysiącach egzemplarzy, a potem w błyskawicznym tempie wykupowano ze sklepów. Dotychczasowe przekonanie o purytańskim charakterze katolickich klasztorów zaczynało ustępować wizerunkowi przyjaznej, uśmiechniętej (!), pogodnej i rozśpiewanej zakonnicy, dla której (w przeciwieństwie do tej z "Dźwięków Muzyki") wciąż znajdowało się miejsce w klasztornej wspólnocie. I była to zmiana na tyle rewolucyjna, że wciąż powracająca w popularnej ikonosferze, produkcjach filmowych i teatralnych (dość wspomnieć kasowy przebój "Sister Act"). Śpiewająca zakonnica podbijała miliony serc, ale miłość wygasła, gdy owa postanowiła przestać być zakonnicą - nikt nie był zainteresowany kobietą śpiewającą pogodne piosenki o wierze. Mogło się to sprawdzić jedynie w przypadku zakonnicy. Nie pomagały nawet odważne deklaracje na temat stosunku do aborcji i środków antykoncepcyjnych oraz kontestowanie katolickich dogmatów. Rozpoczęła się dramatyczna walka o środki do życia, chęć istnienia na muzycznej scenie i rozpaczliwe próby powrotu z niekwestionowanym szlagierem lat sześćdziesiątych... w nowym elektronicznym wydaniu lat osiemdziesiątych. Stacje muzyczne i telewizyjne wyemitowały teledysk kilka razy. Kilkanaście miesięcy później dawna Siostra Uśmiech wraz ze swoją życiową partnerką popełnią samobójstwo...



Ale mentalna i wizerunkowa rewolucja przyniosła trwałe rezultaty i przyczyniła się do utrwalenia wizerunku muzykujących duchownych, dla których gitara lub inny (często elektroniczny) instrument stanowią kolejne narzędzie ewangelizacyjne. Dzięki fenomenowi ojca Duval i Siostry Uśmiech zaczęły pojawiać się w Polsce próby tworzenia nowej katolickiej ekspresji muzycznej. Po nowe środki wyrazu sięgali kompozytorzy z nurtu muzyki popularnej, jak Katarzyna Gaertner komponująca w latach sześćdziesiątych mszę beatową "Pan przyjacielem moim". Kompozycje Gaertner na stałe zadomowiły się w muzycznym kostiumie liturgii katolickiej w Polsce i dziś już chyba nikt nie zdaje sobie sprawy z muzycznych źródeł śpiewanych części stałych Mszy. 



Nie bez znaczenia dla takowego rozwoju spraw były sprzyjające okoliczności w obrębie samego Kościoła, który na fali II Soboru Watykańskiego z definicji postanowił otworzyć się na współczesność i podjąć dialog ze światem, społeczeństwem i jego kulturą. Bez owych zmian programowych eksperymenty duchownych pozostałyby w najlepszym wypadku na antypodach życia religijnego i nie wywarłyby tak istotnych zmian w Kościele i społeczeństwie. Nowa muzyka zaczęła zajmować miejsce gregoriańskich śpiewów i choć nigdy łacina nie przestała być językiem własnym rzymskiego katolicyzmu ustąpić musiała, wraz z tradycyjnymi pieśniami przed nowymi brzmieniami. Po zachodnioeuropejskich eksperymentach przyszła kolej na Polskę i jej seminaria duchowne, które pochwalić się mogły przynajmniej jednym kleryckim zespołem wykonującym pieśni religijne "po nowemu". To istotna zmiana, zważywszy na formacyjny charakter kościelnych instytucji promujących od tego momentu nieliturgiczną ze swej definicji muzykę i nowy styl uprawiania duszpasterstwa. 

Wewnętrzne zmiany dokonujące się po Vaticanum II oraz zewnętrzne okoliczności - zniesienie cenzury, uwolnienie rynku (także muzycznego) w latach dziewięćdziesiątych  przyczyniły się do wzrostu i rozwoju religijnego rynku muzycznego w Polsce. Wydawnictwa kościelne w ogromnych ilościach wydawały kasety, później płyty rozmaitych zespołów katolickich, a także muzykujących księży, zakonników i zakonnic. Z czasem rynek polskiej muzyki religijnej zaczął się różnicować - od popularnych brzmień "pielgrzymkowych", poprzez akompaniamenty elektroniczne, zespoły dziecięce po heavy-metalowe. 

Opisywanym jednak zjawiskiem jest tu muzyczna twórczość duchownych, tak zakonnych, jak i świeckich wśród których główne miejsce w Polsce zajmuje śpiewający duchowny ks. Stefan Ceberek wykonujący kompozycje zarówno własne, jak i spopularyzowane tłumaczenia francuskich i amerykańskich autorów. Do osiągnięcia znacznego sukcesu religijnego piosenkarza przyczyniło się Radio Maryja oraz Telewizja Trwam emitujące w swoich programach piosenki duchownego oraz produkujące dla niego teledyski. Twórczość duchownego opiera się na tekstach wybitnie religijnych, relacjonujących wydarzenia ewangeliczne, a także patriotycznych o znamiennych tytułach "Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana" lub "Dokąd idziesz Polsko?". Nic dziwnego zatem, że koncerty pieśni duchownego organizowane są w związku z narodowymi rocznicami i głównymi organizatorami owych wydarzeń są środowiska prawicowe. 



Drugim polskim duchownym realizującym się na muzycznej scenie piosenki religijnej jest ks. Paweł Szerlowski, którego twórczość, maniera wykonawcza oraz wideoklipy inspirowane są twórczością ks. Ceberka i do niej w wyraźny sposób nawiązują. 



Obaj księża w materiałach filmowych podkreślają swoją duszpasterską tożsamość poprzez zamieszczanie relacji lub zdjęć z celebrowanych uroczystości religijnych lub występując w insygniach władzy kapłańskiej - stule, ornacie. Owe szczegóły wydają się być istotne z punktu widzenia próby definiowania charakteru twórczości muzykujących duchownych, dla których - jak zgodnie podkreślają w wywiadach - nie kariera muzyczna, a misja duszpasterska stanowią główny cel. Realizacje muzyczne są tu jedynie narzędziem w dotarciu do szerokich rzesz wiernych.

Współczesność pokazała jak owo muzyczne salto mortale wykonane przez ojca Duval czy Siostrę Sourire wpisało się na stałe w specyfikę działań duszpasterskich oraz jak silnie przewartościowało obraz katolickiego duchownego, dla którego sprzęt muzyczny nie jest jedynie dodatkiem do pełnionej funkcji, ale wręcz właściwym mu atrybutem, tak niezbędnym jak liturgiczne szaty czy księgi.  

personal Jesus

Od czasów wystąpienia Marcina Lutra chrześcijaństwo zyskało nowy sposób refleksji eklezjologicznej i soteriologicznej (dla niewtajemniczonych tłumaczę - refleksji o Kościele i zbawieniu :)). Novum zasadzało się głównie na indywidualnym charakterze postrzegania dramatu zbawienia oraz jednostkowej odpowiedzialności za zbawienie własnej duszy. Z czasem taki model zacznie wykształcać kolejne formy pośrednie, które jednak w zasadniczym swoim kształcie odnosić się będą do podstawowego schematu relacji - ja i mój Bóg - ja i mój Zbawca. Na przestrzeni wieków w obrębie protestanckiej ekumeny pojawiały się nowe denominacje, które zdaniem ich założycieli, propagatorów i formatorów miały odświeżyć skostniałą kondycję ospałych chrześcijan.

Na fali  amerykańskiego zrywu pentekostalnego w XIX wieku wyłoniły się nowe wspólnoty religijne, w których indywidualizm w przeżywaniu wiary był jednym z najważniejszych rysów - podciągniętych do ram dogmatu, w niechętnej przecież dogmatyzowaniu tradycji protestanckiej.

Wędrowni kaznodzieje przemierzali wszystkie zjednoczone stany i wzywali społeczności do "uznania Chrystusa za osobistego Pana i Zbawiciela". Nowe oblicze ruch penteksotalny, zwany niekiedy ewangelikalnym (choć oba pojęcia nie są ze sobą tożsame i na potrzeby studium dokonuję tu bezlitosnego uproszczenia) uzyskał wraz z upowszechnianiem się radia i telewizji. Zwłaszcza ta druga znacząco wpłynęła na zmianę w funkcjonowaniu protestantyzmu ewangelikalnego tworząc nowe telewizyjne kościoły z telewizyjnymi kaznodziejami. Wnikliwy widz bez trudu odnajdzie na swoim multipleksie cała masę kościelnych programów. Nowa jakość przeżywania i praktykowania wiary opiera się tu na podstawowym schemacie - uznaj Jezusa za swojego Pana i Zbawiciela, także przed ekranem telewizora, wspieraj swoją telewizyjną wspólnotę wiary i jej pastora swoimi datkami - dane do przelewu znajdziesz na belce w dolnej części ekranu telewizora. 

Znacząca zmiana, w równie znaczący sposób wpłynęła na religijną ikonosferę. Skoro Jezus jest Twoim "osobistym Zbawicielem" dlaczego nie mógłby towarzyszyć Ci we wszystkich czynnościach dnia codziennego. A gdyby dodać do tego jeszcze charakterystyczny dla całego chrześcijaństwa aspekt ascetyczny - możesz ćwiczyć swoją duszę i ciało dla Jezusa... i z Jezusem. Telewizyjni kaznodzieje mają w swojej ofercie również kanały sportowe, a popularny bohater walk wrestlingowych Hulk Hogan wzywa wiernych swojego telewizyjnego kościoła "be fit to Jesus". W ślad za takim wezwaniem muszą iść i konkretne wyobrażenia, które pomogą amerykańskiemu społeczeństwu wcielić w życie ideały nowego modelu chrześcijańskiej ascezy. 


Jezus osobistym trenerem? Dlaczego nie, skoro sport to samo zdrowie, a nie tylko w Polsce wiemy, że "w zdrowym ciele - zdrowy duch". Oferta chrześcijańskich sklepów internetowych pełna jest artefaktów zdających się potwierdzać powyższą tezę. Możliwość istnienia takowych warunkowana jest zgoła odmiennym charakterem przedstawienia, które wyłącza aspekt kultowy. Zapewne z tego względu nowa ikonografia nie musi być tak restrykcyjna i hieratyczna, jak w przedstawieniach o charakterze dewocyjnym. 



Figurka Jezusa grającego w piłkę to przede wszystkim plastyczny zapis konkretnego przekazu utwierdzającego wiernych w prostym przekonaniu: 

  
Sportowe pakiety religijnych figurek lansują nie tylko zdrowy styl życia, ale i wpływają na zmianę popularnego poglądu o chrześcijaństwie ustawionym na osi opozycji dusza - ciało.


W amerykańskim społeczeństwie zorientowanym od lat 60-tych na filozofię zdrowego stylu życia nie ma miejsca dla podejrzliwie patrzące na ciało chrześcijaństwo. Zapewne z tego względu konfesje utrzymujące tradycyjną wizję człowieka - prawosławie i katolicyzm traktowane są przez Amerykanów podejrzliwie, a w najlepszym wypadku pobłażliwie.

Zdaje się jednak, że globalne zmiany zachodzące na płaszczyźnie religijnej nie mogą nie dotykać także i klasycznych chrześcijańskich denominacji, dla których dostosowanie się do zmieniającej się wrażliwości współczesnych zaczyna stanowić rację bytu. 


Najlepszym przykładem tego, niech będzie ukraińska ikona Euro 2012 - różna w wyrazie od amerykańskich odpowiedników, ale opierająca się na wspólnym przekonaniu, że piłka nożna to coś więcej niż sport, a sport to coś więcej niż aktywność fizyczna - to filozofia... a może nawet, o czym przekonują mnie śpiewy powracających z meczu kibiców dochodzące zza okna... religia... a na pewno antropologicznym okiem patrząc - taka sfera działalności człowieka, która wydaje się być silnie sakralizowana.

Skoro personal Jesus, dlaczego nie personal coach?   

pornograficznie

Kamp religijny (czy może bardziej irreligijny) i zwykły kicz to dla mnie zjawisko tyle fascynujące, co niepokojące... a z pewnością prowokujące do stawiania pytań o estetyczne źródła, inspiracje i o odbiorców. Elektryzuje, ale i niepokoi. Okrzyknąłem go kiedyś w poznawczym olśnieniu mianem "pornografii religijnej".

W tym momencie pojawić powinni się "Pierre et Gilles"... i pojawią się...


Bawią mnie te ich ikonograficzne mrugnięcia okiem przy pracy jednej, drugiej, trzeciej... przy czwartej i piątej zaczynam już jednak ziewać i rozglądać się za wyjściem. Ale czy mniejsi i starsi miłośnicy sztuki krytycznej wiedzą, że owi artyści nie byli pierwszymi? Oczywiście, pewnie jako pierwsi zaczęli bawić się konwencją... pomysły ich pomysłom podobne (tyle, że jak się zdaje - na serio) pojawiły się znacznie wcześniej. Zgrabnie wpisali się w istniejącą tradycję, ale od początku...

Wiek XX, Francja, opada jeszcze konfetti po "pięknym wieku", a na jego fali wypływa urocza i słodka "mieszczańska święta". Dobra rodzina, cieplutkie dzieciństwo, poezja pełna metafor z pensji dla szlachetnie urodzonych panien, do tego masa cudów, starannie opracowany przez rodzone siostry PR i "huragan chwały" gotowy ogarnąć cały świat. "Mała Królewna", "Kwiatuszek Najświętszej Dziewicy", "nasz Beniaminek", "Anielska Siostra" - słowem - "Terenia". Siostra świętej artystycznie spełniająca się w klasztornej pracowni malarskiej, realizująca kolejne, coraz bardziej odrealnione portrety świętej i mistyczny dramat przycięty do form pobożnego teatrzyku kukiełkowego gotowy! Stworzyć "miłą, piękną, pociągającą" świętą... oto cel wyznaczony sobie przez Celinę Martin. Uwieńczony sukcesem i zazdrośnie strzeżony przez Karmel w Lisieux, który zastrzega sobie wszelkie prawa do oficjalnego wizerunku świętej.

Rozszerzająca się sława "małej" zaczyna ogarniać całą Francję. Rodzący się kult zaczyna karmić się artefaktami. Dla oficjalnego "Sklepu siostry Teresy" wyrasta kramikarska konkurencja, oficjalne portrety stają w konkury z ich tańszymi rywalami. Litografie i grawiury, aluminiowe medaliki, cynkalowe i gipsowe figurki, a wreszcie powstałe w Paryżu... fotografie!

To coś więcej niż "prawdziwe wyobrażenia" wyszłe spod pędzla siostry Celiny... to świętość na dotyk, to urzeczywistniona wizja, to święta jakiej pragną tłumy. Pozują sezonowe gwiazdy mnożących się na potęgę produkcji filmowych... anemiczne, omdlewające, nieobecne - taka jest przecież duchowość świętych suchotnic zerwanych w wiośnie życia. Nade wszystko jednak wdzięczne, ładne, gładkie i bez charakteru - czy nie takie wymogi stawia przed świętymi hagiografia? Do tego czytelne atrybuty, podpis dla potrafiących czytać i już każdy nawiedzający grób siostry Teresy wracać może z jej zdjęciem starannie przechowywanym i dającym świadectwo o świętości na wyciągnięcie ręki.

Zachwycające i niepokojące jednocześnie... kapitalny dokument popularnego kultu, estetyki realizowanej w nowych formach i wciąż tego samego głodu mistyki mogącej zrealizować się na salonach i pod strzechami. Żadnych fundamentalnych pytań, żadnych dramatów, jeśli łzy to tylko brylantowe, jeśli kolce to tylko obficie rozkwitłych róż. Osiemdziesiąt lat przed fotografiami Pierre'a i Gilles'a, z podobną pretensją, manierą i pozą... tyle, że w odbiorze chyba bardziej na poważnie traktowane. Świętość z celuloidu, pornograficzna, jak u Osieckiej... dla "głodnych serc".

przepis na świętą jak malowanie

Dziś z artystycznego poletka, czyli kiedy historyk sztuki próbuje być antropologiem i choć trochę zrozumieć człowieka z jego najciemniejszą i najpobożniejszą naturą...

O artystycznym dyktacie Celiny Martin, rodzonej siostry jednej z najpopularniejszych świętych XX wieku - Teresy od Dzieciątka Jezus zaczęło się mówić zupełnie niedawno, to prawdziwy fenomen. Posiadając zestaw autentycznych fotografii Teresy zazdrośnie strzegła prawdziwego wizerunku swojej siostry. Co więcej, dzięki pracy "Comment on retouche un cliché photographique" napisanej przez profesora Louise Gérard'a (egzemplarz książki zachowany w bibliotece Karmelu w Lisieux) starannie wygładziła i zafałszowała wybrane zdjęcia swojej siostry. Na ile poważna była to ingerencja, zobaczcie sami.


Zresztą, artystyczne credo Celiny wyrażone w liście do starszej siostry Leonii brzmiało: "To prawda, istnieje weryzm i naturalizm malarstwa hiszpańskiego i niderlandzkiego, nie takie jednak jest malarstwo włoskie i francuskie, z jego idealnym pięknem". Tą drogą poszła, ze skutkiem wiadomym. Zgłaszający się do Karmelu w Lisieux modni i uznani przez salony artyści (np. Ferdinand Roybet) otrzymywali od Celiny proste dyrektywy: "proszę namalować naszą siostrę piękną, wdzięczną i pociągającą swym urokiem świętości", no to malowali... ikonograficznie pozostając uzależnionymi od modelu zaproponowanego przez siostrę Martin. Posłuszny tym zaleceniom Roybet doczekał się ekspozycji swojego obrazu w "Sali Relikwii" Karmelu w Lisieux oraz licznych reprodukcji rozpowszechnianych przez "Office Central de Lisieux". Jedyny malarz (poza Celiną!), którego spotkał taki zaszczyt. Trudno się dziwić, skoro Celina wyraziła opinię o gotowym już dziele: "to idealny wizerunek naszej siostry". Jej prace oczywiście były z definicji poza konkursem. 


Dopiero po jej śmierci w 1959 roku mogły zostać rozpoczęte naukowe badania nad prawdziwym wizerunkiem Teresy podjęte przez ojca François de Sainte-Marie i uwieńczone dwutomowym dziełem "Visage de Thérèse de Lisieux" wydanym w 1961 roku. Świat zobaczył Teresę z krwi i kości, zmęczoną, z podkrążonymi oczami i będącą na skraju wytrzymałości.

Nic dziwnego, że artyści sięgający po Teresę mieli z nią nie lada kłopot.  Okruchy rzucane przez Celinę były zupełnie niewystarczające, a sława Teresy coraz większa. Tworzyli zatem własne wizje świętej gruźliczki rodem z Belle Epoque. Nie było ich znowu aż tak wielu, ludowa święta porywała tłumy, ale do artystów szczęścia zbytniego nie miała. Edgar Maxence stworzył jej niepokojący wizerunek, który zdobył ogromną popularność. Niezależnie od dystrybucji Karmelu w Lisieux zaczął pojawiać się w formie złoconych litografii w rozmaitych kościołach Europy (znam w Polsce trzy miejsca występowania ;) - Warszawa, Pabianice, Rawa Mazowiecka). Hipnotyzująca dziewczynka rozpalona gruźlicą w lekko zapóźnionym secesyjnym kostiumie, pociągająca zapewne przez ową dekoracyjność. Nieprawdziwa, ale zdobna! 


Zachęcony sukcesem pierwszego dzieła Maxence stworzył kolejny, odkryty przeze mnie zupełnie niedawno. Internetowy antykwariat oferuje oryginał w cenie 3700 euro. Pogubił się nasz artysta w skomplikowanym kroju karmelitańskiego habitu i stworzył jakąś wariację na temat. Fizjonomicznie zaś osiągnął szczyty perwersji tworząc z Teresy dojrzałą dominę nieznającą litości, znudzoną kłębami kadzidlanego dymu uwielbienia i zachwytu. Malarska forma oczywiście się obroni, motyw kręgów róż także, choć to nie kompozycyjne "odkrycie Ameryki".


Tak czy inaczej przyznać trzeba, że od historyczno - artystycznej strony mamy do czynienia ze zjawiskiem tworzenia się plastycznej formy dla świętości. Bez mrugnięcia okiem przyjmujemy rozliczne wizerunki świętych zrodzone przez sztukę na przestrzeni wieków, tu natomiast obserwujemy mechanizm konstytuowania się nowych schematów, nowej - współczesnej ikonografii. Nie było temu podobnych w XX wieku aż do momentu pojawienia się postaci papieża Jana Pawła II, ale to już zupełnie inna historia!